Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/354

Ta strona została przepisana.

— Niepotrzeba, niechaj śpi... Teraz nie potrzebuje nic... tylko...
— Tylko... czego? — zapytał Pitoux.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— A! tak, rozumiem — szepnął poseł miłości — tylko lis tu od pana Izydora.
A po chwili milczenia dodał:
— Bądźcież spokojna, jeżeli jest, będziecie go mieć, a jeżeli niema...
— Jeżeli niema? — spytała żałośnie Katarzyna.
— Jeżeli niema... to gdy spojrzycie na mnie tak, jak patrzycie teraz, gdy się uśmiechniecie do mnie tak, jak uśmiechacie się teraz, gdy mnie nazwiecie swoim kochanym Ludwikiem i dobrym przyjacielem... to jeżeli go niema tam, jam gotów pójść po niego choćby do Paryża.
— Dobre... szlachetne serce!... — mówiła Katarzyna do siebie, prowadzać oczyma za młodzieńcem, który wychodził.
I wyczerpana ta rozmowa opadła na poduszkę.
Po dziesięciu minutach, niepodobnem byłoby Katarzynie zdać sobie sprawę z tego, czy to co zaszło, jest rzeczywistością sprawdzona, powrotem rozumu, czy snem gorączkowym; ale czego była pewna, to tej ożywczej świeżości, jaka się rozlała po jej organizmie.
W chwili, gdy Pitoux przechodził przez kuchnie, matka Pillot podniosła głowę.
Nie kładła się i nie spała od trzech dni.
Od trzech dni nie opuściła ławeczki pod okapem komina, skąd oczy jej, nie mogąc dostać się do córki, spoglądały przynajmniej na drzwi jej pokoju.
— I cóż?... — zapytała.
— Lepiej się ma, matko Billot, — odpowiedział Pitoux.
— Dokąd więc idziesz?...
— Do Villers-Cotterets.
— A to po co?...
Pitoux zawahał się przez chwile.
— Po co?... — powtórzył dla zyskania na czasie.