Niema obcych, niema nieznajomych; wszędzie Francuzi, krewni i bracia. Do nas, pielgrzymi wielkiego święta!... Pójdź, gwardjo narodowa!... pójdźcie żołnierze!... pójdźcie marynarze!... wejdźcie do nas; znajdziecie tu ojców i matki, żony, których mężowie i syny otrzymują gdzie indziej też gościnność, jaką wam ofiarujemy!...
A któż prowadził tych pielgrzymów wolności?... Starcy, biedni żołnierze z siedmioletniej wojny, podoficerowie z Fontenoy, oficerowie, którzy całem życiem pracy, odwagi i poświęcenia opłacali szlifę porucznikowską lub dwie szlify kapitańskie; ubodzy pionierowie, którzy czołem swem musieli rozwalać granitowe sklepienie dawnego zarządu wojskowego; marynarze, co pod Byssym i Dupleixem zdobyli Indje, a pod Lally-Tollondalem utracili je; żyjące ruiny, rostrzaskane ogniem na polu bitwy, zniszczone przypływem i odpływem morza. Przez te ostatnie dni ośmdziesięcioletni ludzie przechodzili dziesięć i dwadzieścia mil, aby przybyć na czas, i przybyli.
W chwili zaśnięcia snem wiecznym, znaleźli siły młodości.
Bo ojczyzna skinęła na nich, wskazawszy przyszłość dzieci swoich.
Przed nimi szła nadzieja. A wszyscy pielgrzymi, z północy, czy z południa, z zachodu czy ze wschodu, z Alzacji czy Bretanji, z Prowancji czy z Normandji, śpiewali jeden jedyny śpiew. Kto ich nauczył tego śpiewu, rymowanego ciężko i niezgrabnie, jak dawne kantyczki, prowadzące wojska przez Archipelag i płaszczyzny Azji Mniejszej na wojny krzyżowe?... Nikt nie wie: anioł odnowiciel, który przelatując ponad Francja, skrzydła swe skłonił. Śpiew ten, te słowa Ca ira, ale nie z roku 93; 93 wszystko zmienił i przeistoczył: śmiech we łzy, krople potu w krew. Nie, ta cała Francja, przynoszącą Paryżowi powszechną przysięgę, nie śpiewała słów groźby... nie mówiła:
Ah!... ca ira, ca ira, ca ira!...
Les aristocrats a la lanterne!
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Les aristocrats on les pendra!...