Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/830

Ta strona została przepisana.

— Kto jesteście i czego odemnie żądacie?... spytał Bailly.
— Kto jestem?... odpowiedział Billot... to mnie dziwi, że mię pan pyta, kto jestem; wprawdzie ci, co idą na lewo, nie mogą poznać tych, co chodzą drogą prawą... jestem Billot.
Bailly paruszył się. To imię przypomniało mu człowieka, który wszedł jeden z pierwszych do Bastylji, który strzegł ratusza, w strasznych dniach morderstw Foulona i Berthiera, który szedł przy drzwiczkach królewskiego powozu w powrocie króle z Wersalu, przypiął trójkolorową kokardę do kapelusza Ludwika XVI-go, zbudził Lafayetta w nocy z 5-go na 6-ty października i nakoniec zmusił do powrotu króla z Varennes.
— Co zaś mam panu powiedzieć... mówił dalej Billot, to, że jesteśmy delegowanymi od ludu zgromadzonego na polu Marsowem.
— A czego żąda lud?
— Żąda, aby dotrzymano obietnicy danej przez trzech waszych urzędników, to jest, aby wrócono wolność dwom obywatelom obwinionym niesłusznie i za niewinność których my zaręczamy.
— To dobre!... rzekł Bailly, czyż my jesteśmy odpowiedzialni za takie obietnice?
— A dlaczegożby nie?... spytał Billot.
— Gdyż były dane buntownikom!
Delegowani spojrzeli po sobie zdziwieni, Billot zmarszszył brwi.
— Buntownikom!... zawołał, a więc my jesteśmy teraz buntownikami?
— Tak... odrzekł Bailly i zamierzam oto udać się na pole Marsowe, aby tam przywrócić spokój.
Billot ruszył ramionami i zaczął się śmiać, tym dziwnym śmiechem, co u niektórych przybiera wyraz pogróżki.
— Uspokoić pole Marsowe?... rzekł, ależ wasz przyjaciel Lafayette stamtąd wraca, jak również trzej wasi delegowani; oni wam chyba powiedzą, że na polu Marsowem większa panuje spokojność niż na placu ratusza.