strzegł jakiegoś człowieka czarno ubranego. Przyświecało mu dwóch posługaczy szpitalnych, a on zwiedzał jedno po drugiem łoże cierpień.
Im bardziej czarny człowiek zbliżał się do Ludwika Pitoux, tem więcej zdawało się młodzieńcowi, że go poznaje.
W końcu wszelka wątpliwość ustała i Pitoux, odważywszy się odstąpić parę kroków od rannego, zawołał z całego gardła:
— Tutaj panie Gilbercie! tutaj!
Chirurg, który był istotnie Gilbertem, usłuchał głosu!
— A! to ty, Ludwiku?
— Tak, mój Boże, to ja, panie Gilbercie.
— Czy widziałeś Billota?
— Oto on, panie... rzekł Pitoux, wskazując na rannego.
— Umarł?... zapytał doktór...
— Niestety, panie Gilbercie, chociaż zdaje mi się że nie, jednak nie taję, że nie wiele mu się należy.
Gilbert zbliżył się do materaca, a dwaj posługacze, oświecili twarz rannego.
— Dostał w głowę, panie Gilbercie, w głowę!... Biedny, kochany pan Billot ma głowę przeciętą aż do szczęki.
Gilbert z uwagą opatrzył ranę.
— Rana jest bardzo niebezpieczna... szepnął, a zwracając się do posługaczy, dodał:
— Potrzebuję osobnego pokoju dla tego człowieka, bo jest moim przyjacielem.
Infirmerzy porozumieli się z sobą.
— Niema osobnego pokoju... rzekli... lecz jest miejsce w składzie bielizny.
— Doskonale!... powiedział Gillert, przeniesiemy go do składu bielizny.
Podniesiono jak można było najostrożniej rannego, lecz mimo to wydał bolesne westchnienie.
— A!... zawołał Gilbert, nigdy okrzyk radości nie zrobił mi tyle przyjemności co to westchnienie boleści: żyje, to najważniejsze!
Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/880
Ta strona została przepisana.