— Może spoczniemy trochę, panie Rousseau? — zapytał Jussieu.
— Widzę, że pan dziś chodzić nie umie, ale nie potrafiłby też nikt, ktoby na taką wycieczkę wybierał się w cienkich trzewiczkach i pończoszkach jedwabnych.
— Mnie to bynajmniej nie przeszkadza, tylko głodny jestem.
— Możemy iść na śniadanie — wioska stąd niedaleko.
— Nie, tam nie pójdziemy.
— Więc jakże zrobić?
— Może pan wziął co z sobą do karety?
— Spojrzyj pan, panie Rousseau, na te zarośla — odezwał się Jussieu, wskazując ręką.
— Nic nie widzę, prócz drzew — odrzekł Rousseau.
— Jakto, a ten daszek wiejski?
— Gdzie?
— Na wierzchu chorągiewka, a ściany, oplecione słomą białą i czerwoną — mały szalecik.
— Aha, widzę już teraz, jakiś nowy domek, cóż stąd?
— Tam czeka na nas skromny posiłek, o którym mówiłem.
— Dobrze — rzekł Rousseau. — Czyś głodny, Gilbercie?
Gilbert nie słyszał wcale, o czem była mowa; szedł pogrążony w myślach machinalnie zrywając róże polne, ale powiedział:
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1019
Ta strona została przepisana.