Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1160

Ta strona została przepisana.

— Więc o cóż ci chodzi?
— Jestem pewny, że pani Dubarry nie pokocha mnie nigdy. Bo i skądże przyszło ci do głowy, mój wuju, aby ten cud piękności, otoczony kwiatem świetnej młodzieży dworskiej, mógł zająć się mną, com już dawno przeżył wiek młodzieńczy, mną, którego kłopoty i zgryzoty polityczne, postarzyły i pochyliły ku ziemi. Gdybym przynajmniej, za młodości mojej, znał był panią Dubarry, mogłaby mnie zachować w pamięci takim, jakim byłem wtedy, ale i na to nawet liczyć niepodobna. Wierz mi wuju, porzuć ten projekt, bo on nigdy urzeczywistnić się nie może.
D’Aiguillon z takim zapałem wypowiedział tę całą przemowę, że Richelieu zagryzł sobie usta i pomyślał:
— Mój siostrzeniec rozumniejszy jest, niż myślałem, trzeba się z nim pilnować; musi się domyślać, że go tam słuchają z uwagą. Tymczasem pani Dubarry połykała każde jego słowo, upajała się wyznaniem księcia d’Aiguillon, podziwiała jego delikatność, dzięki której, nawet przed wujem nie zdradził tajemnicy dawnej ich znajomości, i powiedziała sobie, że musi być bardzo głęboko i szczerze kochaną.
— Odmawiasz mi zatem? — zapytał Richelieu.
— Nie podejmuję się zadań niemożliwych.
— Spróbuj przynajmniej, mój drogi.
— W jaki sposób?