— Oddział w Wersalu?... — Richelieu ze zdumieniem spojrzał na swych gości — to znów coś nowego.
— Pan Dubarry przesadza może trochę — rzekł d’Aiguillon — mówi zapewne o lekkiej kawalerji.
Dyplomata zzieleniał.
— Co chcesz — powiedział Richelieu z trudnym do określenia uśmiechem — to wprawdzie za mało dla tak czarującego jak ty człowieka, mój siostrzeńcze, ale nie miej pretensji; nawet najpiękniejsza kobieta na świecie daje tylko tyle, ile może.
Jan przyglądał się pilnie obrazom, zawieszonym w salonie, Richelieu poklepał księcia po ramieniu:
— Na szczęście, masz przecie obietnicę awansu, przyjm więc moje powinszowania, d’Aiguillon; serdeczne powinszowania i... nie zapomnij o mnie, panie ministrze. Adieu, mój drogi, adieu, mam wiele zajęcia.
D’Aiguillon odpowiedział spokojnie:
— Polegaj na mnie, wuju, ja to ty, ty to ja. I, ukłoniwszy się z szacunkiem, odszedł. Za drzwia odetchnął, bo wydostał się z nader trudnej i drażliwej sytuacji.
— Co najwięcej w nim podziwiam — pośpiesznie powiedział marszałek, który prędko zimną krew odzyskiwał — to naiwność i szczerość. Jest to człowiek wykształcony, a przytem uczciwy, jak młoda dziewczyna.
— I bardzo do pana przywiązany.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1186
Ta strona została przepisana.