— Niebezpieczeństwo było wielkie — szepnął chłopak wzruszony.
Andrea przerwała rozmowę.
— Adieu!
— Przyjmie pani różyczkę? — zapytał gorączkowo Gilbert.
— Chcesz pan ofiarować mi to, co nie jest pańską własnością!... — odparła chłodno.
Gilbert nic nie odpowiedział, widząc zaś, że Andrea patrzy na niego z lekceważeniem, zerwał gałąź, obsypaną przepysznemi różami i porwał ją na kawałki z wściekłością w duszy, a jednak z zewnętrznym spokojem, który zaimponował dumnej dziewczynie.
Była za dobrą, aby nie odczuć, że obraziła śmiertelnie biednego chłopca, duma atoli nie pozwalała jej naprawić krzywdy, poszła więc dalej.
Ponieważ ciekawą była, jakie wrażenie wywarła na Gilbercie, po chwilce więc wracała znów tą samą aleją. Młody chłopak rzekł sobie zcicha:
— Zwyciężyłem przecie tym razem. Dumna jest ze swej piękności, imienia i majątku! Jest coraz więcej ponętną, i pomimo, że mnie lekceważy, oczekuje na nią, drżę jak liść na jej widok. O! zapłaci mi ona kiedyś za te męki, jakie znoszę! Ale dość na dzisiaj, zwyciężyłem tę wielką damę bez serca!
Powtarzał to sobie, zcicha, z dziką radością, a w końcu przeskoczył kłąb, aby raz jeszcze zobaczyć Andreę.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1192
Ta strona została przepisana.