Rozstali się już na ulicy cichej i ciemnej. Balsamo udał się w lewo, Marat w prawo.
Balsamo był punktualnym: nazajutrz o szóstej z rana pukał do drzwi mieszkania doktora.
Ten spodziewał się wizyty i starał się ład zaprowadzić w saloniku.
Kobieta jakaś krzątała się: trzepała meble, wycierała kurz, Marat pomagał jej, okurzając kwiaty, jedyną ozdobę tego poddasza. Trzymał jeszcze ściereczkę, gdy wszedł Balsamo.
Doktór odrzucił ścierkę i zaczerwienił się, nie jak na stoika przystało.
— Zastajesz mnie pan przy zajęciu gospodarskiem, dopomagam tej dobrej kobiecie. Trudno, nie jestem wielkim panem...
— Nic w tem zajęciu dziwnego nie widzę, uważam je za stosowne dla młodego człowieka, lubiącego czystość. Lecz spiesz się pan, chwile są policzone.
— Natychmiast; pani Grivette, gdzie moje ubranie? To moja służąca, lokaj, kucharka, intendent, a kosztuje mię dukata miesięcznie.
— Oszczędność godna pochwały — rzekł Balsamo — oszczędność jest bogactwem biednych, mądrością bogaczy.
— Proszę o kapelusz i laskę, zawołał Marat.
— Wyciągnij rękę, panie doktorze — rzekł Balsamo — oto twój kapelusz i laska.
— Przebacz, panie, roztargnienie.
— No, gotów jesteś pan nareszcie?
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1314
Ta strona została przepisana.