— Nie ciekawym zdania o trupie.
— Hola! mistrzu — odparł Marat z uśmiechem — tu ja jestem panem, znam się na rzeczy, toż to moja specjalność, podobno jestem świetnym anatomem.
— Duma! duma! tylko duma! — szepnął Balsamo.
— Co mówisz, mistrzu?
— Nie traćmy czasu, wejdźmy.
Marat wszedł pierwszy.
Balsamo mu towarzyszył.
Weszli do sali, gdzie na wielkim marmurowym stole leżały dwa martwe ciała: młodej kobiety i starca. Oboje przykryci byli jednem prześcieradłem; ludzie ci zapewne nie widzieli się w życiu, lecz śmierć zrównała ich, poddając pod skapel chirurga.
Marat odrzucił nakrycie. Trupy leżały nagie.
— Czy widok ten pana nie przestrasza? — spytał Marat ze zwykłą sobie fanfaronadą.
— Smuci mię — odrzekł Balsamo.
— Brak przyzwyczajenia. Ja mam ten widok codziennie przed oczyma, nie odczuwam więc smutku, a tem mniej odrazy. My, doktorzy, żyjemy z trupami.
— Smutny przywilej! młodzieńcze.
— Zresztą, dlaczego się smucić, lub czuć wstręt. Broni mię przed nim rozwaga i przyzwyczajenie.
— Wytłumacz mi pan jaśniej to zdanie; nie dobrze je pojmuję: najprzód co do rozwagi.
— Owszem. Dlaczegóż się bać martwego ciała,
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1316
Ta strona została przepisana.