szeń, przytem nieostrożny Marat, bał się pana de Sartines, lubiącego badać takich młodych doktorków, robić u nich rewizje w mieszkaniu i posyłać ich na rozmyślanie do Vincennes, Bastylji, Charenton i Bicêtre. Chirurg nasz zwiesił głowę i zniżył głos, za to odźwierna podnosiła swój coraz wyżej, a po chwili, krzyczała, płakała, lamentowała, przysięgała — istny huragan złości i nerwów.
Wtedy Balsamo nie mógł się pohamować i postanowił wdać się w tę sprawę. Wstał z krzesła i zbliżył się do kobiety, stojącej na środku pokoju. Popatrzył na nią przenikliwie, przyłożył jej dwa palce do piersi i powiedział oczyma, myślą, siłą woli, słowo, którego Marat nie mógł usłyszeć. W tejże chwili pani Grivette umilkła, wstrząsnęła się, oczy rozwarła szeroko i chwiejąc się, podeszła do łóżka, na które padła jak nieżywa.
— O! o! to zupełnie, jak chory ze szpitala! — zawołał Marat.
— Tak jest.
— Czy śpi?
— Cicho! panie — dodał, zniżając głos Balsamo — jest to chwila, w której cały twój sceptycyzm runie. Podnieś ten list, który ci przyniosła odźwierna.
Marat usłuchał natychmiast.
— Co mam z nim uczynić?
— Daj mi go pan. Co zawiera ten list — rzekł Balsamo, pokazując go uśpionej.
— Nie wiem.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1342
Ta strona została przepisana.