Nieszczęśliwa zakryła twarz rękami, przez które spływały łzy.
Balsamo spojrzał na Marata, stojącego z otwartemi ustami, potarganą głową i z przerażeniem przypatrującemu się tej scenie.
— Cóż więc, mój panie? — spytał Balsamo — widziałeś, doktorze, walkę duszy z ciałem? Cóż znaczy wola wobec siły wyższej? Nie lekceważ, młodzieńcze, ani sumienia, ani duszy, ani wiary, a nadewszystko tego, czego jeszcze nie rozumiesz. Masz ambicję, chłopcze, ucz się, ucz, mów mało, myśl dużo, a nie lekceważ nauczycieli. Dowidzenia więc, masz, doktorze, otwartą drogę. Życzę ci z całego serca, pozbądź się pychy i niewiary.
Marat, zawstydzony, upokorzony zwiesił głowę. Balsamo wyszedł z pokoju. Chirurg niemy, oszołomiony tem co widział i słyszał, nie zauważył jego wyjścia, nie mógł oderwać oczu od leżącej kobiety.
Jakież było jego przerażenie, gdy ujrzał tego żywego trupa, podnoszącego się; za sekundę pani Grivette wzięła go za rękę. Pierwszy raz w życiu Marat zatrząsł się ze strachu.
— Chodź pan ze mną, panie Marat.
— Dokąd?
— Na ulicę Św. Jakóba.
— Po co?
— Chodź! chodź pan! O! on mi każe iść!
Marat zdrętwiał z przerażenia, lecz wstał z miejsca.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1346
Ta strona została przepisana.