czyta swe arcydzieła! hm... pan Rousseau zachwyca się sobą.
— Daj mi pokój — przerwał niecierpliwie Rousseau, nie masz się czego śmiać.
— Jakież to cudne, wzniosłe! — mówiła, przedrzeźniając Teresa. — Ci pisarze, co to za zarozumialcy... niegodziwcy... i tu żyj z takim potworem! Kiedy ja się przeglądam w lustrze, pan mąż nazywa mię kokietką, a cóż pan robi teraz?
Rousseau nic nie odpowiedział, cierpliwie czekał na zakończenie tej miłej sceny; pił mleko z miną skazańca.
— Rozmyślaj, rozmyślaj, pewno znów chcesz coś okropnego napisać.
Rousseau zadrżał.
— Marzysz ciągnęła niegodziwa baba — o swych idealnych kochankach, a piszesz dzieła, nienadające się do czytania dla młodych dziewcząt, albo książki, które kat spali kiedyś na rynku.
Ofiara drgnęła.
Teresa zręcznie wyszukiwała bolące miejsca.
— Nie odrzekł w zamyśleniu — napiszę teraz książkę, którą wszyscy uczciwi ludzie przeczytać będą mogli z radością.
— O! o! rzekła Teresa, sprzątając szklankę — to niemożebne, masz umysł, zdolny tylko do okropności. Wczoraj słyszałam, gdyś czytał na głos jakąś książkę o pięknych kobietach, ty satyrze! potworze! kuglarzu!
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1350
Ta strona została przepisana.