— Pan Jan-Jakób Rousseau, królu — rzekła — autor cudnej opery, którą grać mamy.
Ludwik XV podniósł głowę.
— A! to pan! witam — rzekł zimno.
Rousseau pytał się siebie w duchu, jak należy witać króla Francji, nie chcąc być impertynentem.
Podczas, gdy tak rozmyślał, król zadał mu jakieś pytanie. Zmieszany „wolny człowiek“ zapomniał o piorunach, jakie ciskał zwykle na królów, tyranów ludzkości, był zmieszany jak nigdy, imponowała mu ta postać, ten ubiór wspaniały, ten głos doniosły, a jak stal zimny.
— Panie Rousseau — mówił monarcha — nie spuszczając wzroku z peruki starca, śliczne rzeczy komponujesz, miłe chwile przepędziłem, słuchając twej muzyki.
I Ludwik XV zaczął śpiewać okropnym głosem:
„Gdyby namowy płochych galantów
Trafiały do mego serca,
Mógłbym nasycić się miłostkami
I bez ślubnego kobierca“.
— To zachwycające — rzekł, skończywszy.
Rousseau skłonił się uniżenie.
— Nie wiem, czy dobrze wykonam moją rolę, — rzekła delfinowa.
Król był tak zachwycony swym śpiewem, że nie zauważył nawet odezwania się następczyni tronu i rozpoczął inną piosenkę.
„W chateczce mojej ubogiej
Zawsze te same cierpienia,
Czy wiatr nią miota, czy słońce grzeje,
Nie mam i chwili wytchnienia“.