Jego Królewska Mość fałszował nielitościwie, co szczególnie raziło uszy muzyka. To też Jan Jakób, któremu pochlebiała pamięć monarchy, a raziło straszne wykonanie kompozycji, miał minę małpy, gryzącej cebulę, to jest płaczącej i śmiejącej się zarazem. Delfinowa zmuszała się do powagi, aby nie parsknąć śmiechem.
Król śpiewał dalej:
„Coletto, pasterko moja,
Wejdź proszę do mojej chatki,
Bo tylko obecność twoja
Nagrodzi jej niedostatki“.
Filozofowi krew uderzyła do głowy.
— Czy to prawda, panie Rousseau, iż chodzisz czasami w kostjumie armeńczyka?
Jan-Jakób z czerwonego zrobił się fioletowym; język mu skołowaciał; król zaś, nie czekając na odpowiedź, fałszował dalej:
„Miłość, to kapryśne dziecię,
Co chwila żąda odmiany,
Nie ufaj jej śmiertelniku,
Bo będziesz rozczarowany“.
— Zdaje mi się, że pan mieszkasz na ulicy de Plâtrière, rzucił król znowu.
Rousseau odpowiedział skinieniem głowy, żadna siła nie zmusiłaby go do wyjąkania choćby sylaby.
Ludwik XV piszczał już, nie śpiewał.
„ Miłość, to kapryśne dziecię i t. d.