— Podobno ciągle się pan kłócisz z Voltairem, czy to prawda?
Rousseau oniemiał. Ludwik XV nie miał litości, z jakąś dziką radością patrzył na niego i śpiewał.
„Kochajmy się, tańcujmy wesoło
Pośród zieleni wokoło“
przy akompanjamencie orkiestry, której tony, wraz z rozpaczliwemi fałszami króla, tworzyły straszną dysharmonję.
Delfinowa oddaliła się od buduaru, Rousseau pozostał sam i wyszedł na korytarz, mając zamiar wydostać się stamtąd na salę; w środku drogi spotkał się z jakąś parą.
Młoda jakaś kobieta, a raczej istota nadziemska, owinięta w tiule i koronki, szła pod ramię z młodym mężczyzną.
Kobieta, obsypana brylantami, strojna w pióra, błyszczała zdala, jak gwiazda. Towarzysz jej, zgrabny, szczupły młodzieniec, przepasany niebieską szarfą, śmiał się na cały głos, a dopomagała mu czarodziejka.
Rousseau w tej cudnej, uroczej istocie poznał panią Dubarry i mimowoli, jak wszyscy, oczarowany został.
Towarzyszył jej hrabia d’Artois.
Hrabina, spostrzegłszy wpatrzonego w nią filozofa — zawołała:
— Boże wielki!