— Mów-że, Lorenzo, czego sobie życzysz — rzekł głośno, ogarniając ją miłosnem spojrzeniem.
— Pan wiesz — ozwała się smutno — iż umieram tu z nudów, moja młodość przemija marnie w tem więzieniu, życie moje to rozpacz bez granic.
— Od ciebie wszak zależało, abyś tu była szczęśliwą, jak królowa — odpowiedział hrabia.
— Być może. Mówiłeś mi pan, iż jesteś dobrym chrześcijaninem, chociaż...
— Chociaż, podług ciebie, dusza moja jest stanowczo zgubiona, czy to chciałaś powiedzieć, Lorenzo?
— Proszę, nie przerywaj mi hrabio.
— Słucham zatem.
— Nie daj mi pan zginąć i zestarzeć się tak młodo, skoro ci nie jestem w niczem użyteczną.
Zatrzymała się. Balsamo był już panem siebie, patrzył na mówiącą ze ściągniętemi brwiami.
— Udziel mi — ciągnęła dalej Lorenza — nie wolności i swobody zupełnej, bo widzę, że przekleństwo jakieś oddało mię w wieczną niewolę; lecz udziel mi choć nieco swobody, pozwól mi widzieć twarze ludzkie, słyszeć czyjś głos, przejść się kiedy choć przez chwilę, bo oszaleję!...
— Przeczułem twe życzenie, Lorenzo, oddawna to samo miałem na myśli....
— Zatem!... — wykrzyknęła z radością.
— Lecz nie mogłem tego uczynić z twojej własnej winy. Znasz tajemnice moje, Lorenzo, byłem warjatem, że ci je powierzyłem, ale stało się
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1425
Ta strona została przepisana.