— Czekaj, czekaj; leży na sofie z odkrytą piersią, w której ma ranę głęboką.
— Proszę cię, Andreo, nie opuszczaj jej.
— Śpi... budzi się... szuka czegoś wokoło siebie, wyciąga chustkę, wskakuje na krzesło; przeciąga chustkę przez kratę okna... O! mój Boże!
— Chce się więc powiesić?
— Tak, zdecydowana jest zupełnie na śmierć. Przestraszyła się, wyciąga chustkę... schodzi z krzesełka... och! biedna kobieta!...
Jak ona płacze! jak ona cierpi, jak załamuje ręce! szuka miejsca, o króre mogłaby roztrzaskać głowę.
— Boże Wszechmogący! Wielki Boże! — szeptał Balsamo.
— Zbliża się do kominka. Kominek zdobią dwa lwy marmurowe, biedna, chce zabić się o ten marmur.
— Dalej?... co dalej?... patrz! patrz, Andreo!
— Zatrzymała się...
Balsamo odetchnął.
— Patrzy...
— Na co? — spytał Balsamo.
— Spostrzegła krew na oku lwa.
— Boże! Boże! — szepnął Balsamo.
— Tak, to krew, skąd ona jednak się tu wzięła? wszak kobieta nie zraniła się jeszcze: O! to pańska krew!
— Moja krew! moja! — wyjąkał Balsamo z rozpaczą.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1465
Ta strona została przepisana.