— Twoja!... skaleczyłeś się w palec nożem, nie, nie nożem... to był sztylet, potem oparłeś rękę na oku lwa. Widzę to.
— Prawda, prawda, ale jak ona uciekła?
— Poczekaj Przypatruje się tej krwi, namyśla się, opiera rękę na skrwawionem miejscu. A!... oko lwa się usuwa i blacha się otwiera.
— Co za lekkomyślny, co za straszny głupiec ze mnie. Sam się zdradziłem. Więc ona tą drogą uciekła?
— Przebacz jej, to taka nieszczęśliwa istota!
— Gdzie jest?... dokąd dąży?... Idź za nią, żądam tego.
— Czekaj; zatrzymała się w zbrojowni, szuflada jakaś stoi tu otworem; na stole widzę szkatułkę, której schować zapomniałeś. Poznaje tę szkatułkę, bierze ją...
— Co zawiera ta szkatułka, Andreo?...
— Papiery twoje.
— Jak wygląda?...
— Cała pokryta niebieskim aksamitem, ozdobiona srebrnymi liśćmi, okuta w srebro.
— Więc ona skradła tę szkatułkę?... — krzyknął Balsamo, tupnąwszy nogą.
— Tak, ona. Teraz schodzi ze schodów, idzie do przedpokoju, otwiera drzwi, pociąga za sznur, i drzwi, prowadzące na ulicę, otwierają się przed nią. Wyszła.
— Czy to późno już było?...
— Noc.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1466
Ta strona została przepisana.