— Panie — ciągnęła Lorenza — człowiek jakiś porwał mnie od rodziny, człowiek ten ożenił się ze mną i więzi mnie od lat trzech; umieram z rozpaczy.
Pan de Sartines przyglądał się szlachetnej fizjognomji Lorenzy, a głos jej śpiewny i słodki mimowoli wzruszał go do głębi.
— Z jakiego kraju pani pochodzi?
— Rzymianką jestem.
— Jakie nosisz, pani, nazwisko?
— Nazywam się Lorenza Feliciani.
— Nie znam tej rodziny; czy jesteś pani szlachcianką?
— Tak, panie.
— O co mianowicie pani prosi?
— Proszą o wymierzenie sprawiedliwości i ukaranie człowieka, który mnie męczy i więzi.
— To mnie nie obchodzi, wszak jesteś pani jego żoną.
— On tak sądzi.
— Jakto?
— Ja nie pamiętam mego ślubu, wszystko to działo się podczas mego snu.
— Do djabła! Nie pojmują.
— Co takiego?
— Mówię, iż to mnie nie obchodzi, udaj się pani do prokuratora, do sądu, ja się do spraw małżeńskich nie wtrącam — rzekł pan de Sartines i zrobił ruch ręką, oznaczający, że posłuchanie skończone.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1483
Ta strona została przepisana.