i uwagami, pisanemi ołówkiem. Pan de Sartines zadzwonił, ukazał się służący.
— Poproś natychmiast pana sekretarza — rozkazał. Służący wyszedł.
W dwie minuty potem sekretarz, z piórem w ręku, kapeluszem pod jedną pachą, kilku grubszemi książkami pod drugą, w kitajkowych rękawkach, wciągniętych na rękawy surduta, ukazał się na progu gabinetu.
Pan de Sartines, ujrzawszy go w przeciwległem zwierciadle, podał mu papier przez ramię.
— Odcyfrujno to — rzekł.
Człowiek ten, używany do rozwiązywania zagadek, był szczupły, z zaciśniętemi wargami, zmarszczonemi brwiami, jakby z natężenia myśli, czaszkę miał podłużną, szpiczastą, z czołem wtył uciekającem, policzkami mocno wystającymi i głęboko osadzonemi przygasłemi oczami, które się rzadko tylko ożywiały.
Pan de Sartines nazywał go La Fouine.
— Siadaj pan — rzekł doń, widząc iż obładowany słownikami, kodeksem, rejestrem i piórem, nie wiedział, co z sobą zrobić.
La Fouine usiadł skromnie na krześle, zsunął nogi i, z miną najobojętniejszą, zaczął pisać na kolanie, szukając czegoś raz, po raz, to w słowniku, to w pamięci.
W pięć minut zdążył napisać poniższe:
„Rozkaz zgromadzenia trzech tysięcy braci w obrębie Paryża”.