I on już ujrzał Balsama, wychodzącego z pokoju Lorenzy.
Starzec, w postawie skurczonej, wyglądał strasznie i ohydnie zarazem.
Twarz jego, zazwyczaj trupio-blada, płonęła jak ogień ze złości, ręce wyschłe, kościste, z wystającymi stawami, jak u szkieletu, trzęsły się i klekotały; oczy zapadnięte żarzyły się w dołach, a w języku, niezrozumiałym nawet dla swego ucznia, miotał straszliwe przekleństwa.
Gdy wstał z fotelu, aby w ruch wprawić maszynerję, zdawało się że resztka życia, jaka w nim tliła, ześrodkowała się w długich, wychudłych ramionach.
Trzeba było jakiejś niezwykłej przyczyny aby ten starzec przeżyty opuścił pracownię i tę machinę, swój fotel ruchomy, która mu oszczędzała trudu i zniżył się do jakiejbądź czynności powszedniego życia. Jakaś silna podnieta musiała go wyrwać ze stanu martwoty i przywrócić na chwilę do rzeczywistości.
Balsamo, zaskoczony narazie, naprzód zdziwił się, potem się zaniepokoił.
— A!... — zawołał Althotas, — jesteś nikczemniku, tak to się opuszcza swego mistrza!...
Balsamo przywołał na pomoc całą swą cierpliwość, jak zwykle, gdy mówił ze starcem.
— Ależ — odparł łagodnie — zdaje mi się, mój przyjacielu, że dopiero co mnie zawołałeś.
— Ja twym przyjacielem, ja, nikczemna ludzka
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1525
Ta strona została przepisana.