istoto; przemawiasz, jak widzę, językiem tobie podobnych. Ja przyjacielem twoim?... zapewne!... Ja więcej jestem niż przyjaciel, ja ojciec, ojciec, który cię wyżywił, wychował, wykształcił, wzbogacił. Ale ty przyjacielem dla mnie?... o nie!... boś mnie opuścił, bo mnie głodzisz, bo mnie zabijasz!...
— Ależ, mistrzu, żółć ci się uleje, krew wzburzy. choroby się nabawisz.
— Choroby?... to zabawne!... Czyż to ja byłem kiedy chory, chyba wtedy, gdy mimowoli, przez wzgląd na ciebie, wziąłem udział w marnościach ludzkiego istnienia!... Ja chory?... czyś zapomniał, że ja nawet innych uzdrawiać mogę!
— Do rzeczy, mistrzu — odparł zimno Balsamo — otóż jestem i nie traćmy czasu napróżno.
— Tak, tak, masz rację, że mi to przypominasz, każesz mi oszczędzać czasu — mnie!... dla którego ten materjał, ograniczony dla każdego śmiertelnika, ani początku, ani końca miećby nie powinien; tak, czas mój bieży, czas mój uchodzi, czas mój, jak innym, minuta za minutą, upływa do wieczności, a przecie ten czas powinien być dla mnie wiecznością.
— Do rzeczy, mistrzu — powtórzył znów Balsamo z niezachwianym spokojem, ściągając windę na podłogę; następnie usiadł obok niego i wprawił w ruch sprężynę, która ich podniosła do górnych pokoi..
— Czegóż więc sobie życzysz?... Mów. Powia-
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1526
Ta strona została przepisana.