Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1536

Ta strona została przepisana.

nie zmieszaną z jakiemś nieokreślonem pożądaniem.
Nie, nie — szeptał — napróżno przysiągłem sobie; napróżno groziłem, nie, ja nie byłbym w stanie jej zabić; nie, ona będzie żyła, ale nie obudzi się ze snu tego już nigdy; będzie żyła tem życiem sztucznem, które będzie szczęściem dla niej, kiedy rzeczywiste jest rozpaczą. Ach! gdybym jej mógł dać szczęście? Cóż znaczy wszystko inne?... Będzie miała jedną, jedyną, krainę, tę, którą ja jej stworzę, krainę miłości, krainę, w której żyje w tej chwili.
I objął ją czułem spojrzeniem, spojrzeniem, pełnem miłości i dotknął delikatnie ręką jej czoła!
W tej chwili Lorenza, która czytała w myślach Balsama, niby w otwartej księdze, westchnęła głęboko, uniosła się wpół i z wdzięczną powolnością wyciągnęła ku niemu białe ramiona. Uczuł słodki jej wonny oddech na swoich ustach.
— O! nie, nie — zawołał Balsamo, pociągając ręką po czole rozpalonem i oczach olśnionych; — o nie! takie życie upajające prowadzi do szału; czuję, że nie mógłbym opierać się dłużej temu szatanowi kusicielowi, czuję, że przy tej syrenie, czarodziejce, moja sława, potęga, nieśmiertelność, wszystko byłoby stracone. Nie, nie, trzeba ją przebudzić, ocucić, trzeba! Poruszony, rozgorączkowany, odepchnął żywo Lorenzę, która, puściwszy go, jak lekki obłoczek, jak cień, jak płateczek śniegu, obsunęła się na sofę.