Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1538

Ta strona została przepisana.

Balsamo nie mógł się opierać dłużej, ogarnął go jakby obłok płomieni.
— O! to już nad moje siły! walczyłem tak długo, jak człowiek walczyć jest w stanie; szatanie czy aniele mojej przyszłości, bądźże szczęśliwym; ambicji i egoizmowi poświęcałem dość długo wszystkie sztachetne namiętności, jakie wrzały we mnie. Ale dość już tego, nie mam prawa powstawać dłużej przeciw jedynemu uczuciu ludzkiemu, jakie tkwi w głębi mego serca. Kocham tę kobietę, kocham ją szalenie i ta miłość miałaby się stać dla niej miłością złowrogą? Miałażby ta miłość śmierć jej spowodować; o! jakiż ja nikczemny! podły! okrutny! jak ja nie umiem godzić nawet mych pragnień! Boże mój, a gdy mi przyjdzie stanąć przed Tobą, Najwyższym Sędzią, cóż ci powiem, ja — zdrajca, ja — fałszywy prorok, co ci powiem, gdy mi się przyjdzie obnażyć ze sztucznych szat fałszu i hipokryzji? Jakże strasznie i ciężko mi będzie, gdy nie będę miał ani jednego szlachetnego uczynku, ani jednej chwili szczęśliwej, których wpomnienie byłoby mi pociechą i osłodą wśród wiecznych mąk i cierpień!...
— O! Lorenzo! wiem dobrze, że odając ci się, zatracam przyszłość moją, wiem, że mój anioł objawiciel uleci w niebiosa z chwilą, kiedy kobieta zstąpi w me ramiona! Ale chcesz tego, Lorenzo, chcesz?...
— Ukochany mój! — wyszeptała.
— Przyjmujesz więc takie życie, zamiast rzeczywistego?