— Jakto?...
— Czyż nie zamykałeś się dawniej godzinami całemi w laboratorjum?...
— Tak, ale dałem pokój tym próżnym próbom; byłyby to godziny, wykreślone z mego życia, bo nie widziałbym ciebie, moja najdroższa.
— Dlaczegóż nie mogłabym być tak ci nienieodstępną w pracy, jak w miłości; dlaczegóż nie miałabym cię zrobić tak potężnym, jak szczęśliwym?...
— Bo Lorenza moja jest piękną, to prawda, ale nie jest uczoną. Młodość, piękność i miłość daje Bóg, ale wiedzę — nauka tylko.
— Dusza wie wszystko, mój drogi.
— Więc przed oczami twej duszy naprawdę nic nie jest ukryte?
— Nie.
— I możesz mi być pomocną w poszukiwaniach kamienia filozoficznego.
— Tak sądzę.
— Chodź więc ze mną.
Powiedziawszy to, Balsamo objął ramieniem wiotką postać swej ukochanej i powiódł ją do laboratorjum.
Ognisko, nie podsycane od paru dni, wygasło; retorty i tygle stały zimne.
Lorenza spojrzała bez zdziwienia na te różnorodne przyrządy i narzędzia zamierającej już alchemji; zdawało się, jakby znała użytek każdego.
Poszukujesz tajemnicy robienia złota? — rzekła z uśmiechem.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1544
Ta strona została przepisana.