na nic więcej, jak na to, aby wyciągać ramiona i wołać: „Lorenzo, Lorenzo“! Sądził, że ubóstwiona istota pokaże się i z okrzykiem radości rzuci się w jego objęcia.
Ale nic tymczasem nie przerywało ponurego milczenia.
Biegając, poruszając wszystkie meble, ścian zapytując, zawodząc wielkim głosem, patrząc a niewidząc, nasłuchując a nie słysząc, drżąc na całem ciele, spędził Balsamo trzy minuty, to jest, trzy długie wieki konania. Był nawpół oszalały, umoczył rękę w naczyniu z zimną wodą i zwilżył sobie skronie; potem zacisnął ręce, jakby się chciał zmusić do spokoju, jakby usiłował zapanować siłą woli nad chaosem wrzącym w głowie, nad falami krwi bijącemi mu do mózgu, tętnem fatalnem, nieustannem, monotonnem, które zwiastuje śmierć lub szaleństwo. Zobaczmy, rozważmy, mówił sobie; skoro Lorenzy niema, musiała tedy wyjść, musiała wyjść z pewnością.
I raz jeszcze powiódł błędnem okiem dookoła siebie, i raz jeszcze zawołał: Lorenzo!...
— Niema jej! — powtarzał. Napróżno Fryc utrzymuje, iż jej nie widział, musiała wyjść... na pewno...
— Dwa wypadki są tylko możliwe: Albo Fryc rzeczywiście jej nie widział, albo też został przez nią przekupiony.
— On miałby być przekupionym?
— A dlaczegóżby nie; dotychczas był nie-
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1571
Ta strona została przepisana.