Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Balsama, w słowach mędrca nie było wymówki, jak się tego spodziewał; przeciwnie, przyjął go z wesołością pogodną i naturalną.
Uczeń podniósł na mistrza zdziwione oczy.
Starzec leżał wyciągnięty w krześle sprężynowem; oddychał głośno i z rozkoszą, jakby za każdem tchnieniem zdobywał jeden dzień życia; oczy jego, pełne ponurego ognia, złagodzonego tylko uśmiechem, igrającym na ustach, zwróciły się na gościa.
Balsamo zebrał wszystkie siły, aby nie zdradzić pomieszania wobec starca, tak mało pobłażliwego na słabości ludzkie; jednocześnie uczuł dziwny jakiś ciężar, tłoczący mu piersi. Powietrze było jakby zatrute jakiemiś wyziewami. Jakiś dziwny, ciężki, słodki, mdlący opar, ten sam, który poczuł był już w słabszym tylko stopniu na dole, przesycał pokój cały i podobny do mgły, unoszącej się jesienią, o wschodzie i zachodzie słońca, nad jeziorami i bagnami, zasłonił okna i przyćmił światło dzienne.
W tej ciężkiej i przykrej atmosforze brakło mu oddechu, bicie serca zwolniało; odczuł zawrót głowy i bał się że lada chwila straci przytomność.
— Mistrzu! — zawołał, szukając oparcia — jak ty żyć tutaj możesz, kiedy tu niepodobna oddychać?
— Tak sądzisz?
— O!
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1573
Ta strona została przepisana.