Potem zwrócił się ku drzwiom i otworzył je raptownie.
Na najwyższym stopniu schodów stał Fryc, blady, dyszący, z pochodnią w jednej, a sznurem od dzwonka w drugiej ręce, którym jeszcze machinalnie, pod wpływem przerażenia i niecierpliwości, szarpał i targał.
Na widok pana wydał okrzyk zadowolenia a następnie drugi, zdziwienia i zgrozy.
Balsamo, nie dochodząc przyczyny tego podwójnego okrzyku Fryca, zwrócił się doń z zapytaniem.
Fryc nie odrzekł nic, ale pomimo zwykłego szacunku, jaki miał dla Balsama, ujął go za rękę i poprowadził do wielkiego weneckiego zwierciadła, zawieszonego nad kominkiem, przez który przechodziło się do pokoju Lorenzy.
— Spojrzyjcie ekscelencjo!... — wyjąkał.
Balsamo wstrząsnął się cały.
Potem uśmiech, jeden z tych uśmiechów grobowych, które są dziećmi bólu i rozpaczy bezgranicznej, przebiegł mu po twarzy.
Zrozumiał przestrach Fryca.
Zestarzał się o dwadzieścia lat w ciągu godziny. Oczy mu przygasły, krew uciekła z twarzy, wyraz jakby obłędu i nieczułości rozlany był w rysach, krwawa piana zwilżyła mu usta, a czerwona plama krwi na koszuli, rażąco się odbijała od śnieżnej jej białości.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1583
Ta strona została przepisana.