Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1599

Ta strona została przepisana.

niby chrapliwe ryki tygrysa, który wyrwał się poza żelazne kraty swej klatki.
— A więc nie przybywasz, ryczał z wściekłością, lekceważysz mnie, liczysz na moją bezsilność, no to teraz zobaczysz. Pożar, pożar, pożar!...
Rzucił te słowa z taką siłą i zajadłością, że Balsamo, wolny już teraz, ocknął się z odrętwienia; wziął znów na ręce ciało Lorenzy, wszedł na schody, złożył je na sofie, gdzie przed paroma jeszcze godzinami w słodkim śnie spoczywała, a wsiadłszy na ruchomą klapę, ukazał się nagle oczom Althotasa.
— A!... nareszcie — zawołał starzec, upojony radością, — przeląkłeś się, przekonałeś się, że mogę się zemścić; przyszedłeś i dobrześ zrobił żeś przyszedł, bo chwila jeszcze, a pokój byłby już w płomieniach.
Balsamo wzruszył ramionami i nie odpowiedział ani słowa.
— Pić, pić, daj mi pić; Acharacie!...
Balsamo nie odrzekł nic, nie poruszył się wcale i patrzył na konającęgo starca, jakby nic nie chciał stracić z jego szamotań się ostatnich.
— Czy słyszysz, — zaryczał, — czy słyszysz?...
Acharat ani się poruszył nawet.
— Czy słyszysz Acharat?... — wrzasnął starzec, dając ujście ostatniemu wybuchowi wściekłości. — Wody, wody!...
W tem twarz jego zmieniła się nagle. Piekielne płomienie zagasły w oczach, krew jakby z pod skóry uciekła i pozostał bez ruchu, bez tchu prawie.