znalazł się w swoim żywiole, jakby te płomienie zamiast go trawić, wskrzesały.
Balsamo patrzył ciągle; płomienie otaczały prawie całkiem starca, pełzały po nogach ciężkiego dębowego fotelu na którym siedział, pożerały już dolną część jego ciała, ale zdawał się nie czuć tego.
Przeciwnie, w zetknięciu z tym ogniem, jakby czyścowym, członki kurczowo pokręcone, prostowały się stopniowo, pogoda nieznana występowała na twarz umierającego.
W tej ostatniej godzinie, stary prorok, jakby oderwany od ziemskiej powłoki, zdawał się na ognistym wozie wstępować do nieba.
Potężny, duch, zapominając o materji, pewny że mu już na ziemi nic nie pozostało, przeniósł się w sfery wyższe.
Oczy Althotasa, którym, z pierwszym blaskiem płomieni, powrócił blask życia, patrzyły w jakiś punkt nieokreślony, niepochwytny, który nie był ani niebem, ani ziemią, patrzyły, jakby chciały przebić horyzont.
Spokojny i zrezygnowany, uważając wszelkie wrażenia i cierpienia, za ostatnie odgłosy ziemi, stary Mag szeptał jeszcze ostatnie pożegnanie życiu, potędze, nadziei...
— Umieram bez żalu; osiągnąłem wszystko na ziemi, zdobyłem wszystko, co może zdobyć człowiek, dosięgałem nieśmiertelności.
Z ust Balsama dał się słyszeć śmiech ponury, który zwrócił nań uwagę starca.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1601
Ta strona została przepisana.