mówić; bo musi być coś podejrzanego w tem wszystkiem.
Słowo to podziałało magicznie.
Richelieu znał Taverney’a jako szczwanego lisa, jak Lafare’a i de Nocé, swych przyjaciół młodości, kórych reputacja pozostała nienaruszoną. Bał się związku między ojcem a córką, bał się wreszcie czegoś niespodziewanego, coby nań mogło ściągnąć niełaskę.
— No, no, tylko się nie gniewaj; spróbuję jeszcze raz. Ale potrzebuję jakiegokolwiek pretekstu.
— Masz go.
— Ja?
— Naturalnie.
— A jakiż?
— Król dał obietnicę...
— Komu?
— Memu synowi. Tę obietnicę można mu przecie przypomnieć.
— Masz rację. Masz ten list?
— Mam.
— Dawaj go.
Taverney wyciągnął papier z kieszonki od kamizelki i podał księciu, — zalecając mu śmiałość i ostrożność zarazem.
— Ogień i woda — rzekł Richelieu — ale stało się, piwo zostało nawarzone, trzeba je wypić.
Zadzwonił.
— Ubierać mnie i zaprzęgać — rozkazał książę.
Potem, zwracając się do Taverney’a, dodał:
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1608
Ta strona została przepisana.