nieuzasadnionego przygnębienia ale, niestety, nie mógł zapanować nad zbolałą duszą.
Koń jego tupał kopytami po żwirze alei, a ktoś, zwabiony tymi odgłosami, wychylił się z gęstwin szpaleru. Był to Gilbert. Ogrodnik poznał natychmiast swego dawnego pana. Filip ze swej strony poznał również ogrodnika.
Gilbert od miesiąca włóczył się jak duch pokutujący. Dziś szukał właśnie punktu, z którego mógłby swobodnie obserwować pawilon lub okno Andrei, nie będąc sam widzianym przez nikogo; przed okiem ludzkiem ukrywał starannie swój niepokój, swoje drżenie i westchnienia.
Z ogrodniczym nożem w ręku przebiegał szpalery, klomby i gazony; tu uciął gałązkę, okrytą kwiatem, z powodu niby wilka; tu zdarł młody, zielony, naskórek drzewiny, z powodu niby potrzeby oczyszczenia z żywicy pnia i gałęzi; jednem słowem usiłował nadać sobie pozór pracującego, a zamieniony w słuch i wzrok, pożerany był żalem, trwogą i pragnieniami.
Młody chłopak zbladł i zmizerniał strasznie w ciągu ubiegłego miesiąca; dziwny ogień, płonący mu w oczach i biała, przejrzysta cera zdradzały młodość; ale wyraz twarzy, zmęczony nieustannem przybieraniem maski dla świata i drżenie muskułów — było ponurem piętnem wieku dojrzałego.
Gilbert poznał, jak wspomnieliśmy, Filipa, a poznawszy, zrobił ruch, jakby się chciał ukryć.
Filip jednakże zawołał:
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1661
Ta strona została przepisana.