— Hej! Gilbert! Gilbert!
— Jedyną myślą ogrodnika było uciekać; jeszcze jedna sekunda, a przerażenie, strach paniczny, szał, byłyby go tak opanowały, że jak szalony byłby się puścił przez klomby, gaje, gąszcze i wodę nawet.
Na szczęście, wołanie Filipa, pełne łagodnej życzliwości, doleciało uszów dzikiego chłopaka.
— Co to, czyż mnie nie poznajesz, Gilbercie? — zapytał młody Taverney.
Gilbret zrozumiał swoje szaleństwo, wstrzymał się i zawrócił, lecz jakby z nieufnością i obawą.
— Nie panie, nie poznałem pana — rzekł drżącym głosem — wziąłem pana za jednego z nadzorców, a że nie jestem przy właściwem mojem zajęciu, bałem się, aby mnie nie poznał i nie skazał na karę.
Filip zadowolił się tem tłumaczeniem, zsiadł z konia, założył uzdę na ramię i położył rękę na ramieniu ogrodniczka, który zadrżał na całem ciele.
— Co tobie? — zapytał.
— Nic mi nie jest, proszę pana.
Filip uśmiechnął się smutnie.
— Nie lubisz nas, wszak prawda?
Chłopak zadrżał powtórnie.
— Ojciec mój był dla ciebie niesprawiedliwym i surowym, ale ja, Gilbercie?
— Och pan!... — wyszeptał.
— Ja zawsze lubiłem cię i zawsze w obronie twojej stawałem.
— To prawda, proszę pana.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1662
Ta strona została przepisana.