wszedł bez najmniejszego szelestu. Z troskliwością człowieka kochającego, chciał z symptomatów zdać sobie sprawę o stopniu choroby, znał zaś na tyle dobroć i czułość Andrei, iż wiedział, że spostrzegłszy go, zapanuje nad sobą, aby go nie zastraszyć.
Wszedł więc lekko jak duch, uchylił tak cichutko drzwi szklanne, że był już na środku pokoju, a Andrea jeszcze się nie domyśliła jego obecności. Patrzył na jej bladość, nieruchomość, na dziwny, przybity wyraz twarzy, na zamglone i gdzieś w dali utkwione oczy — więcej przestraszony, niż przypuszczał, zrozumiał natychmiast, że strona duchowa, moralna, grała tu wybitną rolę. Serce mu się tak ścisnęło, że nie mógł powstrzymać odruchu przerażenia.
Andrea podniosła oczy, wydała okrzyk, porwała się na nogi tak szybko, jakby zmartwychpowstała i rzuciła się na szyję bratu.
— Filipie, to ty! ty!
I siły ją opuściły tak, że nie była w możności ani słowa więcej wymówić.
— Tak, tak — mówił Filip, całując i podtrzymując ją, bo czuł że upada — to ja powracam i zastaję cię, siostrzyczko kochana, chorą! Biedaczka moja, co tobie?...
Andrea zaczęła się śmiać krótkim, nerwowym śmiechem, który zamiast uspokoić, zabolał Filipa okrutnie.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1667
Ta strona została przepisana.