— Naturalnie, księżna delfinowa raczyła mnie odwiedzić... O! Filipie, co ja mam za zachwycającą opiekunkę, co za ujmującą przyjaciółkę zyskałam w delfinowej... Troszczyła się o mnie, opiekowała się mną, sprowadziła tu nadwornego swego medyka, a kiedy ta poważna figura, której wyroki uważają za nieomylne, zbadała mój puls, oczy i mój język, czy wiesz, jaka mnie przyjemność spotkała?
— Nie.
— Otóż okazało się, że bynajmniej chorą nie byłam. Doktór Louis nie uważał za potrzebne zapisać mi jakiegokolwiek lekarstwa... on, co codzień odejmuje ręce i nogi biednym ludziskom! Więc jesteś teraz uspokojonym, Filipie, wszak prawda? Ale powiedz mi, kto cię tak nastraszył mój drogi?
— A to ten głuptas, Gilbert.
— Gilbert? — powtórzyła Andrea z odcieniem zniecierpliwienia.
— Tak, on mi powiedział, że jesteś bardzo chora.
— I uwierzyłeś temu idjocie i leniuchowi?
— Andreo!
— No cóż?
— Ty bledniesz znowu!...
— Bo mnie ten Gilbert drażni straszliwie; nie dosyć, że mi na każdym kroku staje w drodze, ale muszę jeszcze o nim słyszeć, chociaż go nienawidzę.
— Dajże pokój, bo znów zemdlejesz.
— Boże, Boże!... ale bo też...
I usta jej zbielały, a głos w gardle zamarł.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1671
Ta strona została przepisana.