Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1710

Ta strona została przepisana.

Kradzież, jakiej się Gilbert dopuścił, wydawała mu się najohydniejszą moralnie i najgodniejszą kary.
Drżał więc na serjo; bał się, aby cierpienia Andrei nie wywołały śledztwa.
Od tej chwili, podobny do owego przestępcy na obrazie, ściganego przez anioła zgryzoty z płonącą pochodnią, zwracał na wszystkich przerażone spojrzenia.
Każdy szmer, każdy szept, wydawał mu się podejrzany. Każde słowo, choćby najniewinniejsze, zdawało mu się odnosić do panny de Taverney i do niego.
Widział pana de Richelieu idącego do króla, pana de Taverney, udającego się do córki. Cały dom wydawał mu się w tym dniu jakimś podejrzanym, niezwykłym. A cóż dopiero gdy ujrzał doktora delfinowej, zmierzającego ku mieszkaniu Andrei.
Sceptyk, w nic nie wierzący, niewiele dbał o Boga i ludzi, ale uznawał wiedzę, skłaniał głowę wobec tej potęgi i siły. Zdolnym byłby zaprzeczyć wszechwiedzy Stwórcy, ale nigdy nie wątpił o wszechwiedzy doktora.
Wizyta pana Louis u Andrei była dlań ciosem ostatecznym.
Zaprzestał wszelkiej roboty i, głuchy jak pień na nawoływania zwierzchników, pobiegł do swej izdebki.
Tam, ukryty za kawałkiem firanki, którą sobie zaimprowizował dla zasłonięcia swego szpiegowa-