Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1712

Ta strona została przepisana.

Wreszcie Andrea, wyczerpana cierpieniami i wzruszeniami, zasnęła.
Gilbert wybiegł, aby podsłuchać szeptów i komentarzy wśród ludzi.
Czas był drogi, potrzeba rozważenia położenia gwałtowna, bo niebezpieczeństwo wyraźne należało zażegnać jakiemś heroicznem postanowieniem.
Umysł jego niepewny, wahający się, bezładny, zatrzymał się na tym właśnie punkcie.
— Co postanowić?... Ucieczkę?... No!... tak, ucieczkę!... Z energją sił młodzieńczych, z szybkością zdwojoną rozpaczą i strachem, poradzi sobie napewno.
Trzeba się będzie kryć we dnie, a nocami uciekać...
Ale gdzie?... Dokąd?...
Jakież jest schronienie, które osłonić go potrafi przed karzącą ręką króla i pana?... przed ręką sprawiedliwości?...
Gilbert znał obyczaje wiejskie. Co sobie myślą w najodleglejszej miejscowości, w zakątku najdzikszym choćby, bo o miastach ani mowy być nie mogło; co sobie myślą o obcym, który zjawia się nagle i żebrze na kawałek chleba, lub jest podejrzany o jego kradzież? A zresztą miał twarz tak wybitną, że się wyryje na niej straszna jego tajemnica, zwróci nań uwagę pierwszego lepszego spostrzegacza. Więc uciekać było rzeczą niebezpieczną, ale co będzie gdy zostanie schwytany?
Sam fakt ucieczki dowiódłby już jego winy.