Unikał starannie od pierwszej chwili Filipa, krył się przed nim, a jeżeli nie uciekał, to dlatego jedynie, że instynkt samozachowawczy nie kazał mu dobrowolnie ściągać na siebie podejrzeń.
Śledził Filipa z oddalenia, widział jak się udał do Andrei, jak rozmawiał z doktorem Louis i pojął wszystko. Czuł coraz większą rozpacz, coraz głębszą boleść Filipa, a straszną scenę z Andreą odgadywał z gry cieniów, odbijających się na firankach. Zabijało go to moralnie.
— Zgubiony jestem — myślał sobie.
I rozum mu się zaćmiewał i ściskał w ręku nóż, gotów zabić Filipa, którego się lada chwila spodziewał u siebie, gotów w razie potrzeby skończyć także ze sobą.
Tymczasem o dziwo! zobaczył Filipa w zupełnej zgodzie z siostrą, klęczał u jej nóg, całował jej ręce. Był to znów błysk zbawczej nadziei.
Skoro Filip nie wybiegł dotąd ze strasznym okrzykiem furji, widocznie Andrea nie potrafiła wskazać winnego. A jeżeli ona nic nie wiedziała, któż inny może to powiedzieć? Jeżeli znów przeciwnie, Andrea wiedziała i nic nie powiedziała, to było więcej niż wybawienie, to był szczyt szczęścia, to był triumf prawdziwy.
Powziąwszy podobne przekonanie, niczem się odtąd nie gnębił.
— Bo i gdzież są przeciwko niemu dowody?
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1714
Ta strona została przepisana.