— Tak, to dobrze — zawołał de Taverney — zabij mnie pan, bardzo cię proszę.
— Dlaczegóż miałbym pana zabijać?
— Boś mnie odarł z honoru!...
Taka prawda i taka rozpacz przebijały się w tych słowach młodzieńca, że Balsamo zwrócił się doń i łagodnie zapytał:
— Czyż podobna, abyś pan mówił to z przekonaniem?
— Pan więc wątpisz — nie wierzysz słowu szlachcica?
— W takim razie przypuścić chyba muszę, że panna de Taverney powzięła to niegodne podejrzenie, i że pan działasz pod jej wpływem. Przysięgam tedy panu na honor, że zachowanie się moje względem siostry pańskiej, owej nocy 31 maja, było najszlachetniejsze; ani honor mój, ani sądy ludzkie, ani sprawiedliwość boska, nie potrafiłyby mi nic takiego zarzucić, coby niegodnem było człowieka uczciwego w całem znaczeniu tego wyrazu. Czy wierzysz mi pan teraz?
— Panie! — zawołał zdziwiony Filip.
— Pan wiesz, że nie powoduje mną obawa pojedynku, boś to z pewnością z oczu moich wyczytał. Co do mego osłabienia, niech się pan niem nie łudzi, bo jest ono powierzchowne tylko. Wyglądam, jakby wszystka krew ze mnie uciekła, to prawda, ale muskuły moje nic nie straciły na swej sile. Chcesz pan dowodu na to? No to masz...
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1727
Ta strona została przepisana.