wiem, czy to co piszesz, warte jest coś, ale wiem, że ci za to bardzo nędznie płacą.
— Mylisz się, płacą mi, jak dawniej, tylko ja piszę mało, gdyż męczę się prędko, a wydawca mój winien mi został za pół tomu.
— Zobaczysz, że cię zarwie.
— Mam nadzieję, że nie; to uczciwy człowiek.
— Hm... uczciwy, uczciwy! Zdaje ci się, żeś całą mądrość zamieścił w tem słowie.
— O! niemało ono mieści, bo go nie stosuję do wszystkich — odparł z uśmiechem Rousseau.
— Nic dziwnego: jesteś zawsze takim mizantropem.
— Tereso, odchodzimy od rzeczy.
— A, chcesz wisien, bo jesteś łakomy; o! ty sybaryto, kwiatów ci trzeba!
— Nie dziw się, moja droga — odrzekł z anielskim uśmiechem filozof — nie wychodzę, to niech przynajmniej napatrzę się na to, co Bóg zsyła ludziom.
Rousseau był blady i zgarbiony, ręce, przerzucające kartki książki, drżały.
— Dobrze, dobrze — rzekła Teresa — wychodzę na godzinę; pamiętaj, klucz kładę pod słomiankę i gdybyś go potrzebował...
— O! ja nie wyjdę.
— Wiem o tem, już nie możesz trzymać się na nogach; ale mówię, abyś poszedł otworzyć, gdyby dzwonił kto obcy, ja otworzę sobie sama.
— Dziękuję ci, dobra Tereso. Dowidzenia.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1776
Ta strona została przepisana.