Żona wyszła, mrucząc, jak zwykle; długo jeszcze słychać było jej ciężki chód na schodach.
Skoro tylko drzwi zamknęła, Rousseau z rozkoszą wyciągnął się na fotelu, patrzył na ptaszki, zbierające okruszyny z okna i odetchnął pełną piersią.
— Gdy był sam, wracał mu dobry humor.
Nagle drzwi wchodowe skrzypnęły i wyrwały filozofa z rozkosznej zadumy.
— Co to! czyż już powróciła!... czyżbym przespał całą godzinę?.
Drzwi do gabinetu otworzyły się zwolna.
Rousseau nie odwrócił głowy; pewien był, że Teresa powraca.
Jakiś czas trwała cisza.
— Przepraszam pana — zabrzmiał zcicha głos, który wstrząsnął filozofem.
Rousseau szybko się odwrócił.
— Gilbert! — zawołał.
— Tak, Gilbert; przepraszam raz jeszcze pana, panie Rousseau.
Był to rzeczywiście Gilbert w swej własnej osobie.
Lecz trudno było go poznać; włosy w nieładzie, podarte ubranie, dzikie spojrzenie, sprawiły na lubiącym wzorowy porządek filozofie nader niemiłe wrażenie.
Okrzyk zgrozy i litości zarazem wyrwał mu się z piersi
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1777
Ta strona została przepisana.