niego przyszła taka godzina przywidzeń, jakie miewają szaleńcy, lub zbytni zapaleńcy.
Ale kroki i światło zbliżały się ku niemu coraz bardziej.
Gilbert patrzył i niedowierzał sobie jeszcze, oczu jednak nie mógł oderwać od szpary we drzwiach.
Wtem drzwi otworzono... i Gilbert, odepchnięty raptownie, oparł się dopiero o mur.
Krzyknął przeraźliwie i padł na kolana.
Powaliło go bardziej zdumienie, niż uderzenie.
W tym domu, który uważał za niezamieszkały, bo pukał do drzwi i nie otworzono mu wcale, nagle ujrzał ukazującą się przed nim Andreę.
Młoda dziewczyna, ona to bowiem była, krzyknęła również, jak Gilbert; pierwsza jednak przyszła do siebie.
— Co to?... — spytała. — Kto pan jesteś?... Czego sobie życzysz?...
— O!... przepraszam, przepraszam panią — wyszeptał Gilbert z głową zwieszoną na piersi.
— Gilbert!... Gilbert tutaj!... — zawołała Andrea, ze strachem i gniewem zarazem, — Gilbert w tym ogrodzie!... Co tu robisz, mój przyjacielu?
Ostatnie słowo poruszyło bolesne struny w sercu chłopca.
— O! nie obwiniaj mnie, pani — rzekł wzruszonym głosem — bądź litościwą; ja tyle cierpię!...
Andrea ze zdumieniem patrzyła na mówiącego; nie pojmowała o czem on mówi.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1803
Ta strona została przepisana.