Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1804

Ta strona została przepisana.

— Najprzód powstań pan i wytłumacz mi, skąd się tu wziąłeś?...
— O!... panienko, nie powstanę, dopóki mi nie przebaczysz!...
— Cóżeś tak strasznego uczynił, że błagasz tak gorąco o przebaczenie?... w każdym razie wina nie musi być wielką, więc przebaczenie uzyskasz z łatwością. Czy to Filip dał ci klucz?...
— Klucz?...
— Tak, bo umówiliśmy się, że nie otworzę nikomu, więc ażeby się tu dostać, albo on ci musiał ułatwić sposób, albo wdrapałeś się po parkanie.
— Pan Filip... — wyjąkał nieszczęśliwy — nie, to nie on i nie o niego mi idzie. Więc nie opuściłaś pani Francji?... O!... jakie to szczęście i jakie niespodziewane szczęście!...
I naiwny Gilbert wzniósł ku niebu dziękczynne spojrzenie, Andrea pochyliła się ku niemu, przypatrując się z niepokojem.
— Mówisz, jak szaleniec, panie Gilbercie — wyrzekła — suknię mi pan rozedrzesz; puśćże ją; puść, proszę cię, niech się skończy ta komedja.
Gilbert zerwał się na równe nogi.
— Gniewasz się, pani — odezwał się zcicha — trudno, zasłużyłem na ten gniew, wiem, nie powinienem był przyjść tutaj, ale trudno!... myślałem, że dom ten pusty, szukałem tu po tobie wspomnienia. Prosty przypadek... Doprawdy, nie wiem już co