Andrea była sama w mieszkaniu.
— Sama więc jestem!... sama zupełnie — jęczała, — precz stąd gadzino!... precz!...
Gilbert spokojnie podniósł głowę.
— Gniew twój, pani, jest dla mnie najstraszniejszy ze wszystkich, błagam cię więc, pani, nie przygniataj mnie nim do szczętu.
— Zbrodniarzu!... łotrze!... nędzniku!... — ryknęła kobieta.
— Wysłuchaj mnie, pani — błagał chłopak — a potem zabij.
— Wysłuchać cię i te jeszcze tortury przenieść?... Ale mów!...
— Powtórzę to, co mówiłem przed chwilą, popełniłem zbrodnię, ale ten, który mógł czytać w mem sercu, pozna, jak strasznie tego żałuję!... I... oto naprawić chcę moją zbrodnię.
— O! — zawołała Andrea, drżąc nerwowo — małżeństwo... Zdaje mi się, że wymówiłeś to słowo przed chwilą?
— Pani!... — bełkotał Gilbert.
— Małżeństwo — ciągnęła dalej dumna dziewczyna, unosząc się coraz bardziej. — O! nie gniew czuję ku tobie, ale nienawiść, wstręt, pogardę, słyszysz, rzucam ci w twarz to słowo, nędzniku!
Gilbert zbladł śmiertelnie, dwie palące łzy wściekłości zabłysły mu w oczach, wargi mu zbladły i drżały febrycznie.
— Panienko — wyrzekł, ledwie trzymając się
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1807
Ta strona została przepisana.