Dziecko zapłakało żałośnie.
Rzecz dziwna, chora zadrżała.
Zdawało jej się, że coś ją łączy na wieki z tą małą, płaczącą istotką.
— Nie trzeba — myślała matka — aby to dziecko skarżyło się na mnie przed Bogiem. Jak ono płacze! Wszak można zabić, ale nie męczyć.
Andrea słabym głosem próbowała obudzić służącą, ale wiejska dziewucha spała mocno.
Zresztą dziecko już nie płakało.
— Zapewne już mamka przyjechała — myślała chora, o słyszę otwierające się drzwi... ktoś chodzi... biedactwo już się nie skarży. Och! więc to jest mamka, która zajęła się dzieckiem. Dziecko, moje dziecko, znajdzie matkę, a później dziecko to może mnie znać nie będzie, mnie, która tyle cierpiałam. O, to być nie może, mam prawo kochać je, musi mię szanować, mnie — matkę!
— Małgorzato! — zawołała głośniej — Małgorzat!
Chłopka poruszyła się na fotelu.
— Czy słyszysz? — spytała Andrea.
— Tak, tak — odezwała się, przychodząc do siebie Małgorzata. I zbliżyła się do łóżka.
— Czy pani chce pić?
— Nie...
— Chce się pani dowiedzieć, która godzina?
— Nie... nie...
Andrea spoglądała na drzwi.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1843
Ta strona została przepisana.