wię zupełnie serjo — odparł Balsamo — a rzecz to wielkiego znaczenia. Ktoś zbliża się w tej chwili ku Taverney.
— Wielki Boże, cóż to za jakieś odwiedziny? — Objaśnij mnie, gościu kochany, błagam cię o to; jak bowiem przekonać się mogłeś z kwaśnego przyjęcia, każdy przybywający jest poprostu klęską dla mnie. Mów wyraźniej, czarowniku drogi, jeżeli możesz.
— Mogę — i chętnie to uczynię.
Balsamo spojrzał bystro na mieniącą się opalem powierzchnię wody.
— Czy widzisz co? — nastawał baron.
— Doskonale.
— Więc mów, mów!
— Widzę, że przybędzie osoba wielce dostojna.
— Naprawdę? i ta osoba przybędzie bez zaproszenia?
— Sama się zaprosiła, a jedzie w towarzystwie syna pańskiego.
— Filipa?
— W jego własnej osobie.
Baron wpadł w wesołość, bardzo ubliżającą czarownikowi.
— Ha! ha! ha! — śmiał się starzec, — w towarzystwie mego syna... ha! ha! ha!...
— Ja mówię poważnie, baronie.
— Więc pan znasz mego syna?
— Nie znam go wcale.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/189
Ta strona została przepisana.