Marja-Antonina, ona to bowiem była, przybywała do Francji, poprzedzona sławą piękności, jaką niezawsze posiadały księżniczki, przeznaczone aby dzielić tron z królami francuskimi.
Trudno było coś stanowczego powiedzieć o jej oczach, które, nie będąc właściwie pięknemi, przybierały, według jej upodobania, jak najrozmaitsze i jak najsprzeczniejsze spojrzenia to dobroci, to znów pogardy; nosek miała kształtny, wargę górną ładną, lecz warga dolna, spuścizna arystokratyczna po siedemnastu cesarzach, zbyt gruba i najczęściej odęta, nie nadawała się wcale do tej ładnej twarzy, chyba, gdy twarz ta chciała wyrazić gniew lub oburzenie.
Płeć jej była zachwycająca: widać było, że krew krążyła pod delikatną tkanką skóry; gors, szyja, ramiona odznaczały się niezwykłym wdziękiem; ręce były prawdziwie królewskie.
Zwykły jej chód był stanowczy, szlachetny, nieco prędki, ale miała jeszcze inny, miękki, kołyszący się i, można powiedzieć, pieszczotliwy. Żadna kobieta nie kłaniała się z większym wdziękiem, żadna królowa nie czyniła tego umiejętniej. Skłaniała głowę raz jeden dla dziesięciu osób, a jednak tym jednym ruchem składała każdemu ukłon odpowiedni.
Tego dnia Marja-Antonina miała spojrzenie kobiece, uśmiech kobiety i to kobiety szczęśliwej. Spokój jak najzupełniejszy panował na jej twarzy, dobroć czarująca ożywiała jej oczy.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/210
Ta strona została przepisana.