— Zbrodniarzu! — krzyknął na La Briego — stoisz jak słup, a ten szlachcic, ten przedstawiciel dworu królewskiego, czeka za drzwiami.
La Brie odskoczył na bok, potknął się i znikł, kulejąc.
Po chwili wrócił.
— Proszę pana, ten szlachcic tam jest.
— Co porabia?
— Daje jeść swemu koniowi.
— To daj mu pokój. A kareta?
— Kareta stoi w alei.
— Zaprzężona?
— W cztery konie. O! piękne bestje! proszę pana! Objadają granaty, które tam rosną.
— Konie królewskie mają prawo jeść, co im się spodoba. A czarownik?
— Czarownik, proszę pana, znikł.
— I stół zostawił cały zastawiony — rzekł baron to nieprawdopodobne. Niezawodnie powróci, albo kogoś przyśle po niego.
— Chyba nie — odrzekł La Brie — Gilbert widział, jak odjeżdżał ze swoim furgonem.
— Gilbert widział, jak odjeżdżał z furgonem? — powtórzył baron zamyślony.
— Tak, proszę pana.
— Ten próżniak Gilbert wszystko musi zobaczyć. Spakuj kufer!
— Już zapakowany, proszę pana.
— Jakto? jakim sposobem?
— A tak, jak tylko usłyszałem rozkaz pani
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/249
Ta strona została przepisana.