Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/269

Ta strona została przepisana.

wał — wyrwany został z rozmyślań głosem barona, proszącego go o karetę.
Poskoczył, skłonił się panu de Taverney i głosem donośnym rozkazał stangretowi zajechać w aleję.
Kareta wtoczyła się. La Brie ułożył z tyłu walizę z niewysłowionym wyrazem radości i dumy.
— Pojadę więc karetą królewską — wyszeptał w uniesieniu, myśląc, że jest sam.
— Za karetą, mój przyjacielu — odezwał się Beausire z protekcyjnym uśmiechem.
— Jakto! zabierasz, ojcze, La Brie’ego? — zapytała Andrea barona — a któż będzie pilnował Taverney‘u?
— A ten próżniak-filozof.
— Gilbert?
— Tak, czyż nie ma strzelby?
— Ale z czego będzie żył?
— Ze strzelby! i pysznie będzie jadał: kuropatw, jarząbków i cietrzewi nie brak w Taverney.
Andrea spojrzała na Nicolinę, ta zaczęła się śmiać.
— To go tak żałujesz, niedobra! — rzekła Andrea żartobliwie.
— O! on jest bardzo sprytny — odpowiedziała Nicolina — nie umrze z głodu.
— Trzeba mu jednak zostawić parę luidorów — odezwała się Andrea do barona.
— Ażeby go popsuć... I tak już z niego wielkie ladaco!